Relacja z pobytu w Valencii - cz. 2 - ostatnia
19.09.2009; 23:59Tydzień temu minął dokładnie miesiąc, odkąd wróciłem z Hiszpanii, z miejsca mojego przeznaczenia, Valencii. Nie kwapiłem się dotąd, by podzielić się własnymi wrażeniami, a przede wszystkim spostrzeżeniami z wizyty w stolicy Turii. Być może było to spowodowane tym, że prostymi słowyma nie da się opisać tego, czego doświadczyłem. Znacznie utrudnione jest w takim wypadku przelanie emocji, doświadczeń na kartkę zwykłego papieru tudzież wpis, notkę w Internecie. Teraz z autopsji wiem i przyznaję, że tak czasem po prostu bywa. Nigdy nie będzie ona oddawała w całości, wzdłuż i wszerz, przeżyć, jakie targały mną przed, w czasie i po wyjeździe. Czuję się jednak trochę zobowiązany do napisania pewnego rodzaju sprawozdania z tamtych chwil, które tak naprawdę sprawozdaniem nie będzie.
W telegraficznym skrócie, po kolei, przejrzyście pragnę opisać chwile, w których spełniały się moje marzenia. Obraz, który z tak dużą częstotliwością pojawiał się w moich snach, marzeniach, teraz nie był już jawą. Nie był też fatamorganą, nie zwiodła mnie nawet wysoka temperatura, panująca w tym upalnym miesiącu – wahała się przecież pomiędzy 30-36 stopniami Celsjusza, a to już jak dla mnie całkiem sporo.
Nie mogę na wstępie nie wspomnieć, iż wyjazdem zainspirowany zostałem trochę wycieczką naszych użytkownika serwisu, Fuha oraz Rubena123, którzy już na początku lipca deklarowali, że jadą do Manchesteru. Pomysł ten wydawał mi się wspaniały, a wybór samego meczu iście mistrzowski. Gra przeciwko tak znanemu rywalowi, zdobywcy niedawnej Champions League to gratka dla każdego kibica piłki nożnej. Długo nad tym rozmyślałem, ale coś tchnęło mnie w zupełnie inną stronę. Do głowy przyszła mi wówczas myśl, podpowiadająca jak dobry anioł stróż, żeby ten pierwszy mecz „Nietoperzy” ujrzeć na Estadio Mestalla. Trzasnąłem w stół na znak całkowitej zgody. Od tego momentu właściwie wszystko się zaczęło, ruszyłem z kopyta, szukałem biletów, radziłem się, m.in. redaktora Maćka. Idea jaka mi przyświecała, to przede wszystkim zobaczyć na żywo piłkarzy, drużynę, w meczu o Trofeo Naranja, zaplanowanym na 8 sierpnia z… jakby nie było jednym z potentatów, Arsenalem Londyn. A później, a może na dokładkę miasto, Paternę. Cała ta procedura, związana oczywiście z biletami, dokumentami podróży domknięta została przeze mnie w bardzo szybkim tempie, byłem głuchy na rady niektórych członków mojej, zaznaczę – dalszej, rodziny, odradzającej wyjazdu ze względu na atakującą w Hiszpanii świńską grypę. Bliscy wiedzieli, że wybieram się w końcu w podróż mojego życia! I tak naprawdę zanim się obejrzałem…
… byłem już na miejscu. Lądowanie na Manises poprzedził start we Wrocławiu i przesiadka we Frankfurcie z pięciogodzinną przerwą. Na lotnisku z odnalezieniem się nie miałem żadnych problemów, kierowałem się wprost do metra, a stamtąd linią Rafael Buñol na Benimaclet (mieszkańcy Valencii mogą łatwo zlokalizować te okolice – dopowiem jedynie, że od stacji dzieliła mnie trzy minuty drogi – Avinguda d’Emilio Baró), gdzie mieszka obecnie moja znajoma z podwórka (z Nysy – dop.) z chłopakiem.
Zważywszy na to, że terminy lotów pozwoliły mi na kilkudniowy „wypoczynek”, nie traciłem czasu. Zaraz po zakwaterowaniu pomaszerowałem do miasta. Zwykle taka przechadzka zabierała 35 minut, co już przy tak ciepłej pogodzie oraz suchym powietrzu było nie lada udręką. Katusze, jakie znosiłem były jednak niczym wobec pięknych zabytków architektonicznych stolicy Lewantu. Valencia czaruje niemal pod każdym względem, z czym zgodzi się chyba każdy, który ją choć raz odwiedził. Nie dziwię się opiniom wynoszącym tę cudowną aglomerację nawet nad Barcelonę czy Madryt, ale to pozostaje wciąż w kwestii gustu, więc nie zamierzam w ogóle subiektywnych poglądów na ten akurat temat rozważać. Harmonijne, estetyczne budowle doskonale komponują z roślinnością, parkami, skwerami (1, 2, 3) Valencii. W tym aspekcie Valencia nie ma sobie równych w Hiszpanii, stanowiąc ścisłą czołówkę w Europie, jako miejscowość oznaczająca się bardzo wysokim procentem ogólnej powierzchni zieleni. Dzięki temu nazywana jest la Ciudad de las flores, czyli „miastem kwiatów”. Ogrody kwiatowe na przykład są pozostałością po muzułmanach. Z kolei El Jardín del Turia usytuowany jest w starym biegu rzeki Turii. Największymi parkami są za to Jardínes del Real, Jardín Botánico, El Parque de Oeste, a także właśnie Jardín del Turia. Najbardziej rozpoznawalnymi zaś skwerami-placami Plaça de l'Ajuntament wraz z Plaça de la Verge. Atmosfera w mieście, określając jednym słowem jest cudowna.
W ciągu zaledwie trzech dni, przemieszczając się o własnych bądź miejsko-komunikacyjnych siłach zwiedziłem Ajuntament de València, czyli ratusz, siedzibę władz Valencii (hiszp. Ayuntamiento de Valencia – zdjęcia tutaj: 1, 2, 3, 4, 5, 6 ), Palau de la Música i Congressos de València (w skrócie „Pałac Muzyki” – fotografie: 1, 2, 3), Estació Nord del València, dworzec kolejowy (zdjęcia: 1, 2, 3, 4, 5, 6 ), położone przy nim koloseum (1, 2) Ciudad de Las Artes y Las Ciencias („Pałac sztuki i nauki” – klik: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14, 15, 16, 17), Palau de la Generalitat, gmach zarządu Comunidad Valenciana (hiszp. Palacio de la Generalidad de Valencia – zobacz!), Basílica de la Virgen de los Desamparados (barokowy kościół usytuowany na tyłach katedry: 1, 2), gdzie dosyć często odbywają się msze z Valencianistas, ostatni raz „Nietoperze” nawiedziły ten kościół przed pojedynkiem z Arsenalem, kiedy to razem z włodarzami i sztabem szkoleniowym modlili się o pomyślny start i udany sezon. Oprócz tego znajdującą się obok La Catedral de Santa María de València(zdjęcie katedry tu), fontannę (1, 2) oraz symbol miasta, słynną wieżę El Micalet (fotografie: 1, 2), poza tym średniowieczną zabudowę miasta, bramy Torres de Serranos (zobacz tutaj: 1, 2, 3, 4, 5) i Torres de Quart (klik: 1, 2, 3. Przez przypadek w drodze do Palau de la Música natknąłem się także na siedzibę redakcji SuperDeporte([klik!]). Kilkakrotnie znajdowałem się też pod Estadio Mestalla (co możecie dostrzec na tych zdjęciach: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12) a także nad wyjątkowo ciepłym i słonym morzem (1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11.
Dzień przed meczem dotarłem do usytuowanego na obrzeżach, Miasteczka Sportu. Część drogi przejechałem tramwajem, niemal godzinę natomiast musiałem poświęcić na przejście trasy piechotą. Z jednej strony czułem się wykończony, ale fakt, że wreszcie się udało niesamowicie mnie satysfakcjonował. Tam też się rozglądałem, przechadzałem, cieszyłem oko, robiłem zdjęcia. Ponadto, trafiłem w samą porę na spotkanie sparingowe VCF Mestalla z Al Ain Abu Dhabi, które wygraliśmy 3-0 (fotografie: 1, 2, 3, 4, 5). W przerwie dostrzegłem obserwującego mecz Michela Herrero, za którym chwilę potem podążyłem. Poprosiłem wtedy jego kolegów, aby zrobili nam zdjęcie. Dla mnie osobiście była to niezapomniana chwila, zwieńczenie ciężkiego, ale pięknego dnia (było to przed godz. 22). Po zakończeniu spotkania wyczekiwałem aż od rozmów z innymi szkoleniowcami uwolni się trener Mestallety, Óscar Fernández. Hiszpan nie mógł odmówić i bardzo chętnie ustawił się razem ze mną do zdjęcia. Paterna zrobiła na mnie ogromnie miłe wrażenie. To idealne miejsce dla kogoś takiego jak ja, mógłbym tam spędzać całe dnie, podpatrując jak trenują piłkarze oraz piłkarki.
W końcu, 8 sierpnia, nadszedł dzień, na który od dawna czekałem. Plakat klubowy głosił, iż prezentacja drużyny zaplanowana jest na godzinę 20.30, a mecz rozpocznie się o 21.30. Rano postanowiłem jeszcze przejść się do miasta, później odwiedziłem pobliski oficjalny sklep drużyny, w którym nie mogłem napatrzyć się na gadżety klubowe i pełne wyposażenie, od stóp do głów można by się tam zaopatrzyć w różnego rodzaju ekwipunek kibica. Zanim pewna ekspedientka zdążyła się zorientować i mnie upomnieć, zrobiłem kilka fotografii. Gdy wróciłem do domu, zdecydowałem, że po południu wypocznę, aby naprzeciw emocjom wyjść odprężony, wypoczęty.
Jak postanowiłem, tak też zrobiłem. Wyszedłem tuż przed 20, a na ulicach przy stadionie czekały już na mnie tłumy rozśpiewanych kibiców. Ze stadionu rozbrzmiewały hiszpańskie hity, które słychać było z odległości kilometra. Świadczy to o naprawdę porządnym sprzęcie nagłośnieniowym. Przez dłuższą chwilę czułem się jakbym był właśnie na jakimś koncercie, ale wątpliwości rozwiały się wraz z przejściem przez bramkę i wyjściem na trybunę. Nie chcę tego na każdym kroku powtarzać, lecz, wybaczcie, muszę – nie zapomnę tej chwili! W uszach do dziś gra mi jeszcze Viva la Vida, zespołu Coldplay, kiedy wchodziłem i zasiadałem na krzesełku. Byłem w niebie. Z tego błogiego stanu wyprowadził mnie pewien fan, na którego miejscu przez pomyłkę usiadłem. Sektory znajdują się bardzo blisko siebie, a krzesełka w każdym numerowane są od 1, więc nieraz łatwo jest się zgubić. Natychmiast się „obudziłem” i po chwili „byłem u siebie” na Gol Norte w sekotrze 7. Z kilkunastominutowym opóźnieniem zaczęło się przedstawienie. Na boisko wybiegali z szatni głośno zapowiadani kolejni piłkarze, „przybijali piątkę” maskotce drużyny, wyróżniającemu się „Nietoperzowi”, po czym zajmowali swoje miejsce na specjalnie przygotowanym podium. Na bandach, telebimie co chwilę wyświetlały się nazwiska piłkarzy, sztabu szkoleniowego, tych, którzy akurat triumfalnie przebiegali przez „bramkę sponsora”. Największy aplauz publiczności zyskali César, Pablo, Joaquín, Albelda, Vicente, Silva oraz Villa. Na koniec pojawił się zachęcany gromkimi brawami i krzykami legendarny Españeta. A ja sobie spokojnie siedziałem i upajałem tymi stadionowymi, choć nie tylko, widokami. Zauważyłem chociażby najbardziej elektryzujący sektor, przeznaczony wyłącznie dla grupy zagorzałych fanatyków Ultra Yomus Valencia. Po krótkiej chwili na boisko wyszli rozgrzewać się Blanquinegros, a kilka minut później przywitani naturalnie gwizdami zawodnicy Arsenalu.
Około w pół do 22 usłyszeliśmy pierwszy gwizdek sędziego. Nieoczekiwanie zaczął padać deszcz, który już po krótkiej chwili przekształcił się w porządną ulewę. Na stadionie wielkie poruszenie, tutejsi tego nie doznają zbyt często (nadmieniłem już, że w dzień nie widać ani jednej maleńkiej chmurki?), dlatego w popłochu zakładali deszczowce, pelerynki, chwytali za parasol bądź chowali się pod kondygnacjami stadionu. Spotkanie za to, jak na sparingowy pojedynek, rozgrywane było w szybkim tempie. Bogate w sztuczki, szarże, czy to Pablo, czy Joaquína mogło się podobać. Z obu stron nie zabrakło ciekawych akcji, interwencji bramkarzy, podbramkowych sytuacji. Wszyscy wykazywali się sporym zaangażowaniem. Wkrótce pierwsza część gry dobiegła końca, wynik nie zadowalał nikogo, a narzekać można było chyba tylko na brak bramek (akurat ja miałem do tego powody). W przerwie nie odrywałem rąk od aparatu.
Na drugą odsłonę z kilkoma zmianami Los Ches wybiegli tak samo, a może jeszcze bardziej zmobilizowani. Zdominowali przeciwnika, atakowali, ale sporą nieporadność wykazywał… David Villa, ten, który zamierzał chyba zepsuć mnie i reszcie fanów zgromadzonych tego wieczora na Mestalla wieczór. Dobiegła 69 minuta meczu, kiedy nagle serca kibiców zaczęły uderzać z większym natężeniem. Na przewracanym w obrębie pola karnego Michelu sędzia odgwizduje rzut karny. Sprawa była prosta – bynajmniej tak myśleliśmy. Podbiegnie Villa, strzeli pewnie w któryś róg, wyprowadzi drużynę na prowadzenie, zdobędzie pierwszego gola ku uciesze fanów. Niestety, kolejny raz w tym spotkaniu zawiódł. Na szczęście okazało się, fiestę odłożyć trzeba było tylko o 5 minut. Wtedy po jednym z rzutów rożnych do piłki najprędzej dopadł Michel i umieścił ją tuż przy słupku, w siatce Fabiańskiego. Potem zerkałem już tylko na tablicę z zegarem, rozstanie musiało kiedyś nadejść, a nadchodziło wielkimi krokami. Jeszcze w 90 minucie z miejsc poderwał nas Villa, który część kierujących się do wyjścia kibiców na chwilę zatrzymał na swoich miejscach. Zaraz po tym rozległ się ostatni gwizdek sędziego, kończący wspaniałe widowisko, przynoszący smutną wiadomość… nieuchronne pożegnanie, z czym musiałem się pogodzić. Na koniec, przy opustoszałych, co ja mówię, zapełnionych papierkami, workami, trybunach zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcia. Później przez jednego z ochroniarzy zostałem poproszony o opuszczenie stadionu.
Ku mojemu zdziwieniu nie był to jeszcze koniec emocji. Nie mniejsze czekały przed stadionem, gdzie tłumy fanów z niecierpliwieniem oczekiwali na piłkarzy obu zespołów. Autobus Arsenalu otoczyła policja konna, dlatego nie można było się bliżej przedostać. Kanonierzy dość prędko zajęli siedzenia w autokarze, a fani próbowali zwrócić ich uwagę. Po około 30 minutach na pokład wsiadł ostatni… Arsene Wenger, który zza szyby pomachał naszej grupce, tak jak wcześniej uczynili to Almunia, Arshavin wraz z Fabregasem.
Mimo późnej pory, tłumy kibiców czekały na moment, gdy do pobliskiego parkingu (oddalonego dosłownie o kilkadziesiąt metrów od bramy) przechodzić będą Valencianistas. Na samym początku, przed odjazdem ekipy z Londynu, samochodem z pewną panią „za kółkiem” wyjechał Vicente, który tego dnia nie mógł z powodu urazu wystąpić – pojawił się tylko na prezentacji. Wybiła już północ, mniej więcej co kwadrans, pojedynczo, przez bramy wychodzili piłkarze. W asyście ochroniarzy przemknęli: Maduro, Mathieu, Dealbert oraz Moyà, natomiast później, z córeczką na rękach, bez jakiejkolwiek obstawy Bruno. Przez niecałe półgodziny rozdawał autografy i pozował do zdjęć, lecz kibice tak go oblegali, że dostać się bliżej było niewiarygodnie ciężko. Dochodziła pierwsza, a ja razem z garstką fanów wciąż czekałem na jakiegoś gościa specjalnego. Z nudów poprosiłem któregoś z przechodniów o to – klik! – by potem gorzko żałować. Moje baterie były już na skraju wyczerpania, a po owej fotografii padły na amen (dwie pary!). Nie mogłem być tym specjalnie zaskoczony, bo przecież przed, w trakcie, a także po spotkaniu sięgałem po aparat bardzo często. Stety bądź nie, nadeszła pożądana przeze mnie chwila. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie kiedy dokładnie, pamiętam jedynie, że sytuacja miała miejsce nie później niż w pół do drugiej w nocy. Wtedy to właśnie ulicą w stronę parkingu kroczył szkoleniowiec Valencii CF, Unai Emery. Natychmiast otworzyłem worek w poszukiwaniu aparatu, mając nadzieję, że ostatnimi siłami „ruszy się”. Podszedłem, zagadnąłem, poprosiłem stojącą koło nas Hiszpankę (zrobiła zdjęcie akurat przede mną), objąłem się z trenerem i… tyle. Ani drgnęło. Nie odpuściłbym sobie, gdybym przegapił taką okazję, więc podążyłem za nim dalej, gdyż ten, tym razem przed samym parkingiem, został zatrzymany przez trzy panie. Za wszelką cenę chciałem uwiecznić ten moment toteż zamieniłem baterie, ufając jakiejś opatrzności, jaka pomogłaby mi dopiąć swego. Unai zorientował się chyba, że tamta próba nie powiodła się i z takim samym uśmiechem na twarzy przywitał moją skromną osobę raz jeszcze. Mimo usilnych starań i ten plan spalił na panewce. Skoro zatem nie powiodło się w drugim podejściu jedyne co mi pozostało to podziękować, uścisnąć dłoń i się pożegnać. Z wielkim niedosytem, jakby dokuczającym dziecku, które po obiedzie nie dostało od rodzica czegoś na deser, wracałem przetartym szlakiem do domu. Tam przywitał mnie znajomy, który tak jak ja, ubolewał nad tym co się stało, a raczej nie stało, łączył się ze mną w cierpieniu. Nie potrafiłem sobie tego wybaczyć, ogromnie żałowałem, że nie dane było mi zrobić choć jednego, nawet byle jakiego, zdjęcia z naszym trenerem. Tej nocy spałem tylko godzinę. Dopiero później, po przyjeździe do Polski pomyślałem sobie, że tak chciał los, widocznie miało się to zdarzyć i muszę wrócić, by nadrobić to, co stracone.
Przewlekły, przeszywający skórę ból nie dawał spokoju, żal nie opuszczał nękanej potwornymi myślami duszy, więc następnego dnia, żeby funkcjonować na normalnym poziomie, musiałem otrzymać jakiś zastrzyk pozytywnych emocji, nowych, ciekawych wrażeń. Aby poniekąd wynagrodzić sobie tamte nieprzyjemne chwile, wybrałem się na zwiedzanie stadionów. Najpierw, bo tak było po drodze, obejrzałem z różnych pozycji obserwowałem arenę lokalnego rywala, Levante UD. Usytuowany w bardzo spokojnej dzielnicy, otoczony zamkniętymi, ale nie tylko, osiedlami, parkiem nie wywarł na mnie większego wrażenia, chociaż miło było sobie popatrzeć jak egzystuje tutejszy numer dwa. Do końca nie wiem tylko skąd wziął się przydomek Granotas („Żaby”), kolega próbuje tłumaczyć to tym, że w tamtej części miasta utrzymuje się dosyć wilgotny klimat, inni, tzn. fachowcy z Wikipedii twierdzą, że to z powodu dawnego położenia stadionu, który mieścił się w starym korycie rzeki Turía, blisko Palacio del Temple („Pałacu Temperatury”), niedaleko Museo San Pío V. Zaraz potem ruszyłem w drogę ku przyszłemu obiektowi Valencii CF, a jego postęp budowy zamierzałem wnikliwie inspekcjonować. Muszę przyznać, że nawet w tak suchym, niedokończonym stanie, nieoszlifowanym kształcie budzi podziw. Na pierwszy rzut oka wygląda trochę jak statek kosmiczny czy rozbudowane, zdecydowanie powiększone do niewyobrażalnych rozmiarów Koloseum. Z dalszych spostrzeżeń łatwo wyciągnąć wnioski – to konstruowany właśnie najnowocześniejszy stadion na świecie. Pięknie byłoby zasiąść na tak doskonale rozłożonych trybunach, przypominających odrobinę kielich kwiatu. Nie wybiegajmy jednak aż tak daleko w przyszłość, na razie pozostaje upajać się surowym widokiem w przyszłości nowego obiektu „Nietoperzy”. Póki co przez plac budowy niósł się tylko głuchy świst, a po robotnikach zero słuchu. I nie było to bynajmniej spowodowane trwającą wówczas siestą. Stadion okrążyłem jeden pełny raz, nieustannie go fotografując. W drodze powrotnej zrobiłem jeszcze zdjęcie pubu kibiców Manchesteru, jaki spostrzegłem już wcześniej. Wydawało mi się to nieco obce, ponieważ nigdzie indziej nie widziałem dotąd klubowego baru, gromadzącego kibiców zespołu spoza regionu. O reszcie nie ma już sensu opowiadać. W dzień wylotu, z samego rana pojechałem jeszcze tramwajem na wybrzeże, które możecie zobaczyć na zdjęciach. Później metrem przemieściłem się do centrum, gdzie wysiadłem na stacji Xàtiva, dosłownie przed samym dworcem. Do Alicante dotarłem bardzo ładnym pociągiem, jednego z głównych przewoźników, firmy Renfe. Miłym zaskoczeniem był dla mnie wygląd wnętrza notabene nie podzielonego na przedziały w wagonie, a z rozmieszczonymi jak w zwyczajnym autokarze miejscami, z tą różnicą, że naprzeciw siebie. W Alicante znalazłem się za niecałe dwie godziny. Na tamtejszym dworcu wziąłem taksówkę (nie było żadnych autobusów) na port lotniczy, gdzie czekać musiałem kolejne kilka godzin. Tu wraz z wylotem kończy się opowieść o podróży mojego życia oraz o tym jak „podbijałem” wschodnie wybrzeże Hiszpanii. Naturalnie, mnie podobnie jak innym, żal było opuszczać tę słoneczną krainę, ale mam nadzieję, że nieraz jeszcze do niej zaglądnę. A w przyszłości może nawet zamieszkam.
Kończąc, pragnę podziękować moim dobrym znajomym, Adzie oraz Alexowi, za czas, jaki poświęcili mojej osobie w trakcie pobytu, za to, że miałem, gdzie spać, również za to, że Alex pracuje w Hotelu Westin (oddalonego od Mestalla o kilkadziesiąt metrów – to w tym miejscu gromadzą się przed ligowymi weekendami zawodnicy) i mógł zdradzić kilka ciekawostek dotyczących charakteru piłkarzy. Nie ukrywam, że niektóre już znałem, ale część pomogła mi spojrzeć z innego kąta na postaci naszych piłkarzy. I tak jako przykład podam Joaquína, którego kibice wprost uwielbiają (doprawdy niepojęta to dla mnie rzecz), doceniają profesjonalizm, aczkolwiek jego zachowanie wskazuje, oczywiście z relacji mojego kumpla (ten spotyka go w pracy dość często), więc ręki nie dam sobie uciąć, na zadufanego w sobie, pysznego człowieka. Albelda uchodzi trochę za przywódcę, obecnie z tego najwyższego piedestału spadł, profesjonalista, powszechnie szanowana osoba, odpowiedzialny za siebie i partnerów z drużyny, co powinno być zresztą domeną byłego kapitana Valencii. Potwierdzę tezę naszego użytkownika serwisu Pedro – ma największy posłuch wśród kolegów, gdy przebywa na murawie. Z kolei David Villa oprócz tego, że z piłką na boisku może zrobić wszystko, jest naprawdę miłą, zdystansowaną do samego siebie osobą. Nie gwiazdorzy w przeciwieństwie do Joaquína, zachowuje się jak przeciętny zjadacz chleba. Klasa sama w sobie. Marchena to nieco chaotyczna, twarda persona, ale także przyjazna osoba. Natomiast Vicente jest trochę skrytym człowiekiem, zwłaszcza jeśli do czynienia ma z nieznajomymi. Na co dzień znakomicie dogaduje się z kolegami i czuje się w ich środowisku jak ryba w wodzie. Złośliwi kibice na pytanie: „a gdzie Vicente” odpowiadają: „nie żyje”. Entuzjaści „Nietoperzy” nie przejęli się też zanadto casusem Raúla Albiola, czego nie można powiedzieć chociażby o polskich fanach. Dobra, wypada chyba zakończyć, bo stworzę coś w rodzaju plotkarskiego materiału, który rozprzestrzeniał się będzie po wszystkich podobnie tematycznych portalach internetowych.
W każdym razie chciałbym gorąco namówić tych, którzy wahają się z wyjazdem na jakikolwiek mecz Valencii CF, by uwierzyli na słowo, iż to niezapomniana przygoda. Myślę, że podzielenie się moimi wrażeniami pomoże zdecydować wciąż nieprzekonanym. Do Pragi co prawda się nie wybieram, a odległość stosunkowo bardzo bliska, tylko i wyłącznie ze względów finansowych. Na drugi w tak krótkim czasie wyjazd na chwilę obecną mnie nie stać.
Tutaj jeszcze „stadionowe pamiątki” – klik!
Przy okazji pochwalę się innym prezentem. Do Nysy, swego rodzinnego miasta przyjechał w środku tygodnia Mistrz Europy w piłce siatkowej mężczyzn, Bartek Kurek. Z tej okazji dyrekcja zorganizowała spotkanie (link) z byłym uczniem szkoły, na które znienacka zaproszona została także moja klasa. Po wszystkim poprosiłem o autograf. Warto także napomknąć o tym, że z Nysy pochodzi jeszcze jeden reprezentant naszego kraju, Piotr Gacek.
Dziękuję. Amunt Valencia!
PS Nie przepadam za zdjęciami.
PS 2 Resztę zdjęć dodam trochę później, jak wrócę z Częstochowy, to bardzo czasochłonna robota.
KOMENTARZE
pozdrawiam
Szczegolnie w pamieci pozostal mi park botaniczny i przedze wszystkim - ten park?(skwerek?) ktory biegnie przez miasto jak tunel - nie wiem czy wiecie o co mi chodzi.Jest piekny , fajnie zagospodarowany - maja tam nawet wysokiej jakosci boiska.
Aha , Zibi nie martw sie , ja tez mialem pecha - jak bylem w Valencii z moja eks-dziewucha to wracalem do domu w ten dzien co VCF grala z Schalke 04 w LM. Ja chcialem zostac i kupic bilety ale ta wywloka nie chciala:( Takze tez pech.
Akurat to chciałem najbardziej zobaczyć :P jeśli by ci się chciało wrzuciłbyś jakieś foto z Mestalla ??? Byłby bardzo wdzięczny,mam nadzieję że w przyszłości też tam pojadę :D Pozdrawiam
od kiedy to chodzenie w nieaktualnej koszulce jest wiochą? :| Skąd takie dziecięce poglądy? Zresztą dzieciak może i ma aktualną, ale widzę również przynajmniej 3 osoby w pomarańczowej Toyocie. Mam kumpla który jeździ na mecze Ajaxu w koszulce z wczesnych lat 90tych bo uważa ją za najfajniejszą i ma do niej sentyment. Mało tego miał niejedną ofertę odkupienia jej od kibiców Joden.
Ja mam Czarną Toyotę i uważam ja za mega zajebiaszczą. Nie zamieniłbym jej na żadną inną a już w szczególności nie na aktualną.
Koszulka, którą ma chłopiec, nie jest koszulką aktualną, więc "wiocha" taka sama (czyli żadna).
Pozdrawiam
Po raz kolejny! :D
spożniłem sie 2 minuty a była na aukcji taka oto kosuzlka , za 30 zł ... :(
http://allegro.pl/item735121630.html
Terra Mitica .... najlepsza w jakiej grała Valencia ..
dokładnie ta;) kupiona bodajże 4 lata temu i traktowana jak relikwia:d nawet mi nie przeszkadza że był to prezent od mojej ex która jest straszną wywłoką:d
@ Pitterek25 , super jesteś , najprawdziwszy kibic Valencii , unikat , kupujesz tylko aktualne stroje , jeżdzisz na mecze , a ci co nie mają mozliwosci bądź środków są tylko podróbkami. jesteś świetny. naprawdę.
PS. dodajcie opcję edycji postów. :O
« Wsteczskomentuj