sonda
VCF.pl - Strona Główna
Panel użytkownika załóż konto przypomnienie hasła
RSS RSS

I Literacki konkurs vcf.pl

I miejsce: O fenomenie valencianismo

Maciej „Matias” Makarewicz

Nie, nie mogę ryzykować stwierdzenia, że czuję się przywiązany do barw Valencii, aczkolwiek postąpiłbym również wbrew własnemu ego, manifestując negatywny stosunek do lewantyńskiego klubu. Wprawdzie nigdy nie nazywałem siebie kibicem Los Ches, ale tak samo nigdy nie brałem nawet pod uwagę, że mogę być dla nich enemigo. Wszystko to umieszczam we wstępie nie w celu prewencyjnym, stawiając gardę jeszcze przed prawym sierpowym, tylko po to, abyś Ty, który poddaje się właśnie lekturze poniższego maszynopisu, nabrał przeświadczenia, że mimo wszystko pisał go człowiek pod tym względem neutralny. Bądź pozornie neutralny.   Wszystko, co analizuje poniższy tekst, intryguje mnie od dawna. I wreszcie stawiam tezę. Zapewne odniesiesz wrażenie, że to wyssane z palca głupstwa, ale świadomy praw i obowiązków (…) uroczyście oświadczam, że Valencia to najpopularniejszy klub hiszpański. Hm, nie wierzysz? Jestem gotowy strzelać w ciemno i dać gwarancję, że to prawda, ale pozostawiam sobie prawo, aby postawić pojedynczy warunek. Ów warunek polega na tym, że sonda, która by to weryfikowała, musiałaby zawierać dwa miejsca do uzupełnienia.   Szał na Valencię, mimo że zespół stanowi trzecią siłę w Hiszpanii, nie może dorównywać tym z el duo grande. Jednak, co intryguje, poza miejscowymi, Los Ches cieszą się horrendalnie szeroką sympatią tych kibiców drużyn z Hiszpanii, którzy stawiani pod ścianą muszą wskazać inny klub, który także faworyzują - gdzie „inny” to termin kluczowy, lub - co dotyczy fanatyka składu spoza Iberii - wskazać hiszpański zespół, który według nich zasługuje na największy szacunek. I w tym miejscu pozwolę sobie na refleksję z własnego doświadczenia: ponieważ obracam się w środowisku miłośników futbolu, obserwacje na fanach FC Barcelona, Realu Madryt, Atlético, Juventusu, Milanu, Manchesteru United, Arsenalu, Bayernu czy nawet sympatyku rozgrywek australijskich, pozwalają mi wysnuwać wnioski, że najczęściej padającą odpowiedź na postawione powyżej zapytanie stanowi właśnie Valencia. Dlaczego?   Po pierwsze, zespół z Walencji od zawsze był tym, który z największym sukcesem starał się przełamywać monopol Realu Madryt i FC Barcelona nie tylko w Hiszpanii, ale zwłaszcza w rozgrywkach europejskich. Sensacyjnymi występami pamiętanym na pomarańczowo Nietoperzom udało się uwieść serca tysięcy bezstronnych, którzy postanowili włączyć telewizor z błahego powodu - aby nie opuścić ćwierć-, pół- i wreszcie samego finału Champions League oraz Pucharu UEFA w erze wkraczania w nowe millenium - erze, która okazała się być także nowym millenium w historii Valencii. Grający cudownie dla oka klub pod batutą Rafaela Beníniteza oraz Héctora Raúla Cúpera przeżywał renesans, barok i rokoko równocześnie, a Gaizka Mendieta, Claudio López i Kily González potrafili odprawić każdą defensywę z kwitkiem. Od tamtego momentu wszyscy, którzy wtedy fascynowali się piratami z Morza Śródziemnego, pozostali - w większym lub mniejszym stopniu - z klubem aż do dziś.

                                                                                                                

Jednak Valencia wzbudza pozytywne emocje także z innego względu. Gdyby analizować przeszłość transferową zespołu, potrzebowalibyśmy cierpliwości Sary, aby doszukać się inwestycji, która poddawałaby w wątpliwość stawianie piłkarstwa - gdzie ars z łaciny to sztuka - na pierwszym miejscu szeroko pojmowanego futbolu, uwzględniającego też sprawy medialne czy ekonomiczne, przez które kiedyś w oczach wielu stracił m.in. Real Madryt. Valencia zawsze pozostawała też liderem stawki w La Liga, kiedy weźmiemy pod uwagę, hiszpańskość składu. Nikomu obiektywnemu nie uszedł fakt, że lewantyńska ekipa budując drużynę bazuje na futbolistach z rodowodem hiszpańskim - Joaquín, Cañizares, Morientes czy Baraja stanowili filary reprezentacji kiedyś; Villa, Silva i Albiol przywdziewają barwy narodowe dziś, a wszystko wskazuje na to, że Juan Mata, a może i Pablo Hernández będą regularnie powoływani za kilka lat. Patriotyczną politykę transferową, gdzie astronomiczne sumy na razie nie wkraczają do świata futbolu, doceniają wszyscy obeznani w piłce, a najmocniej oczywiście kibice hiszpańscy. Najsławniejszy z nich, Manolo del Bombo nie bez powodu postawił restaurację tuż przy Estadio Mestalla w mieście paelli...   Wreszcie, sięgając także głębiej, La Liga charakteryzuje się tym, że bez mała każdy konflikt na płaszczyźnie futbolismo powstał na fundamencie, który stawiała burzliwa historia Hiszpanii XX wieku. Język hiszpański nazywa to terminem morbo i ponieważ ten termin nie ma polskiego ekwiwalentu, możemy tłumaczyć go tylko nakreślając pewien rys. Ów morbo w odniesieniu do piłki nożnej to zjawisko, polegające na posiadaniu w świadomości tego, iż - weźmy to za egzemplifikację - hiszpańska wojna domowa w latach 1936-39 kosztowała wiele ofiar, ale i powstrzymaniu się od negowania, że ten sam konflikt aż do współczesności determinuje futbol, nadając mu pasji, ambicji i emocji oraz motywując dążenie do rewanżu za „kiedyś”. Jednak morbo to nie tylko fakty polityczne, ale i dawne konfrontacje, które z pewnego powodu rozpamiętuje się latami. Wszak ten sam, którego serce bije dla Realu Madryt, nie ma prawa być fanem, ba, nie ma prawa nawet pozostawać obojętny na FC Barcelona czy Atlético. Pod tym względem ziemia lewantyńska preferowała naśladować Szwajcarię, nie wtrącać się i pozostawać w mrocznym ukryciu niczym nietoperz. Konsekwencje tego obserwujemy dziś, bowiem ani Walencja-miasto, ani Valencia-klub nie nabawiły się faktycznego wroga. Dziś, poza sławnymi - lecz absolutnie skromniejszymi niż te w Madrycie, Barcelonie czy Sewilli - derbami z Levante, miłośnicy Los Ches nie muszą odliczać dni, godzin i minut do nadciągającego „więcej niż meczu”. Funkcjonuje to też w odwrotną stronę - nikt nie czeka miesiącami na Valencię, widząc w tym zespole odwiecznego przeciwnika w sporze, którego kontrowersyjne korzenie sięgałyby dziada-pradziada. Tym samym nie ma podstaw, aby nie darzyć go sympatią.   Podsumowując, zjawisko valencianismo niesie w sobie wartość dość tajemniczą, którą z całym szacunkiem dla Nietoperzy ochrzczę mianem fenomenu klubu „B”. Mimo że z pewnością nie dotyczy tylko klubu z Lewantu, najsolidniej reprezentują to zjawisko akurat Los Ches wraz z armią kibiców i właśnie tych neutralnych. Dokończmy: pozornie neutralnych.

II miejsce: Historia Valencii wierszem pisana

Sławek „AdameX”

W tym eposie maleńkim,
Prześledźmy historię Valencii
Wszystko rozpoczęło się w barze Torino
Gdzie rozmawiając i popijając wino
Lud miejski chciał stworzyć Valencię
Klub, za który oddałby serce
Tak też od słowa do słowa
18 marca nowa drużyna była gotowa
Z inicjatywy mieszkańców,
Choć nadal w mieście wojennych nie brakowało szańców,
Powstał stadion duży
Gdzie Valencia nawet mimo burzy
Z sercem i wiarą ogromną
Pokonywała kolejnych rywali
Płynąc jak serfer tak gładko po fali
Do szczytu ligi i marzeń

Lata czterdzieste to historia nowa
Bo przyszedł wtedy prezes Luis Casanova
Klub był coraz mocniejszy
Stadion piękniejszy i większy
Przyszły pierwsze mistrzostwa,
Lecz później także wiara i troska
Valencii wiodło się gorzej
Ale z każdego kryzysu Los Ches wyjść może
Choć przyszedł Puchades Antonio
Na Mestella wciąż chłodny wiatr wionął
Brakowało sukcesów i chwały
Tak też lata pięćdziesiąte zleciały
Później było już tylko lepiej
Przyszedł Julio Miguel na ławkę trenerską
Valencia zdobyła nową jakość europejską
Gwiazdy zaczęły przychodzić
Atak marzeń zaczął się tworzyć
Vicente Guillot i Waldo
To jak dwóch Cristino Ronaldo!
Di Stefano do Valencii przyszedł
A klub na czoło tabeli wyszedł
Nie małą rolę w tym sukcesie
Miał wspaniały Abelardo, jak wszyscy wiecie

Lata dziewięćdziesiąte to okres mieszany
Był czas także na liczne zamiany
Znany Guuss Hiddink z klubem wiele nie zrobił
Nawet Mijatovic w ataku zawodził
Po słabszym sezonie dalej były zmiany
Przyszedł Hectora Cupera
Przyszły też finały
Ekipa z Valencii w Lidze Mistrzów grała
W finale niestety z Realem Madryt przegrała
Rok później znów okazja była,
Lecz po karnych drużyna Bayernu górą była

Wiek XXI nastał, wraz z nim Rafa Benitez
Człowiek ten odmienił Valencii oblicze
Mistrzostwa i tytuły leciały jak z rękawa
A wśród kibiców panowała nieustająca wrzawa
Przyszedł finał UEFA i tytuł mistrzowski
Olympique Marsylia, lecz radość Hiszpanów
A tymczasem nadeszła wiadomość
O Beniteza Rafy zmianie planów
Żywa historia, czczony w fanów domach
Odszedł na Anfield
By utonąć w ramionach
Kibiców Liverpoolu
Jakże wiele było wówczas Los Ches bólu

Tak też się miała Valencii historia
Raz w górze, raz na dnie
Lecz zawsze w jedności
Valencia walczy by być bliżej świetności
Od zebrania w barze maleńkim
Do powstania klubu o sercu tak wielkim!

III miejsce: Pewnego Lipcowego dnia…

Damian Lis

Zdarzyło się to pewnego lipcowego, upalnego dnia. Rycerz Valencianistas herbu Nietoperza siedział nad kuflem przedniego piwa w jednej z wielu gospód znajdujących się w stołecznym grodzie. A był to chwat jakich mało, jak wszyscy którzy na swoich tarczach przedstawiali charakterystyczne nietoperze. Junacy owi byli powszechnie znani ze swej nieustępliwości w krzewieniu prawdy i sprawiedliwości, tudzież zwalczaniu wszelkich przejawów hultajstwa jakie ostatnio rozpanoszyło się w kraju. Ze szczególną zaciętością piętnowali oni poczynania zbrojnych znajdujących się w służbie niejakiego wielmoży Blancosa , noszących na swym rynsztunku symbol złotej korony. W ostatnich czasach łotrzykowie owi rozswawolili się wyjątkowo.

Świadomi swej bezkarności, notorycznie dopuszczali się czynów niegodnych człeka szlachetnie urodzonego. Dotyczyło to zarówno przybocznych Blancosa, jak też wszystkich innych znajdujących się na jego usługach pomniejszych knechtów. Termin "galaktyczny" stał się wkrótce synonimem wyjątkowej nikczemności. Zaistniały stan rzeczy był przyczyną głębokiego frasunku szlachetnego Valencianistasa. Jego spokój dodatkowo mącił fakt, iż na mającym się wkrótce odbyć turnieju mającym zgromadzić najznamienitszych rycerzy Europy poplecznicy Blancosa będą obecni i zgrywali, że będą władać na turnieju . Przywilej toczenia boju na europejskim turnieju, obwiesie zawdzięczali rozległym wpływom swego mocodawcy, jak też jego wielkiej fortunie zgromadzonej wskutek rozlicznych matactw i bezwzględnego wyzysku. Valencianistas zacisnął zęby wspominając krzywdę mieszczan z grodu Getafe, którzy przez okrutnego możnowładcę zostali wygnani ze swych siedzib.

Wtem wrota do karczmy rozwarły się z hukiem. W drzwiach niewyraźnie zamajaczyło kilka postaci. Jako, że nasz bohater siedział w odległym kącie gospody miał on początkowo trudności z rozpoznaniem, kto zacz. Zauważył jednak, iż znajdujący się w pobliżu wejścia bywalcy gospody rozpierzchnęli się jak spłoszone ptactwo. Po chwili przybysze wkroczyli do izby i Valencianistas już bez cienia wątpliwości mógł stwierdzić, że nie są to ludzie zacni. Resztka wątpliwości jakie mógłby mieć została rozwiana na widok znajdujących się na ich uniformach symboli w postaci złotych koron.

Zdający się przewodzić zbrojnej grupie gołowąs szybkim spojrzeniem zlustrował salę. Spojrzenia Valencianistasa i dowódcy oddziału spotkały się. Rycerz niejasno przypomniał sobie, iż knecht ów próbował już kiedyś szukać z nim zwady, próbując swymi szyderstwami wyprowadzić go z równowagi. Próba ta jednak okazała się daremna. Wyraz pogardy malującej się na obliczu Valencianistasa musiał być aż nazbyt widoczny, ponieważ na twarzy intruza pojawiło się coś na kształt zmieszania połączonego z przestrachem. Była to jednak tylko chwilowe zwątpienie. Przypomniawszy sobie, iż ma za sobą grupę kamratów oraz widząc iż rycerz siedzi samotnie ruszył śmiałym krokiem w kierunku jego stołu. Dla Valencianistasa jasnym się stało, iż młokos nie znalazł się tu przypadkowo. Nie wstrzymując kroku nieproszony gość zdjął jedną z rękawic i cisnął ja w kierunku nadal sączącego trunek rycerza. Nie przerywając picia nasz bohater uchylił się od niechcenia, pozwalając aby rzucony przedmiot wylądował na sąsiednim stole i zgruchotał kilka zgromadzonych tam naczyń.

- Was zowią Valencianistas? - warknął gardłowo właściciel rękawicy.
Valencianistas nie uznał za stosowne odpowiedzieć, zaszczycając chłystka jedynie przelotnym spojrzeniem.
- Zostaliście właśnie wyzwani panie! - wrzasnął piskliwym głosikiem gwardzista - Nie podejmując mej rękawicy narazicie się na wstyd i sromotę! Zrazu Valencianistas postanowił milczeć. Wiedział dobrze, iż pochodził ze zbyt wysokiego rodu, aby być zobligowanym do podjęcia wyzwania rzuconego przez podobnego chudopachołka. Jednak po chwili poczuł wzbierający w nim słuszny gniew. Powoli wstał. Przybysz odruchowo cofnął się o krok.
- Zatem mówcie panie co macie do powiedzenia! - wycedził przez zaciśnięte zęby nasz bohater. Po chwili wahania dowódca knechtów zebrał się na odwagę.
- Za kilka dni jak powszechnie wiadomo na podstołecznych błoniach spotka się kwiat Europejskiego rycerstwa. Podopieczni mego pana, jak właśnie się dowiedziałem, potykać się na nim będą z hufcem doborowych wojowników przybyłych z odległego Petersburga, z kraju chłodnych Rosjan. Słyszałem, iż wielu śmie wątpić w sukces tych, którzy noszą na swych tarczach złotą koronę. Doniesiono mi też, że wy panie należycie do takowych niedowiarków, wątpiących w potęgę zastępów mego dobrodzieja Madritasty.
- Zaiste - odrzekł zmrużywszy oczy Valencianistas - Widzę, iż ostatnia potyczka z wojownikami przybyłymi z dalekiej Białorusi wprowadziła was w zupełne zadufanie. Zważywszy iż w kraju owym rzemieślnicy nadal używają brązu, a nawet krzemienia do wyrobu oręża nie jest to chyba wiktoria, którą należałoby się chełpić.
- Łeż to! - zakrzyknął zuchwale młodzieniec spod znaku złotej korony. - Posłuchaj przeto panie treści słów moich. Jak zapewne wiesz zwycięzca pojedynku między przybocznymi Blancosa a oddziałami z Rosji zostanie wyłoniony w toku dwóch starć. Po pierwszym dniu walk rycerze otrzymają kilka dni wolnych celem zaleczenia obrażeń i odpoczynku, a następnie staną w szranki powtórnie. O wyniku ostatecznym zadecyduje dzień drugi. Jeśli ostatecznym zwycięzca zostaną doborowe hufce mego seniora będziesz musiał panie ukorzyć się, złamać swój miecz i odszczekać psim głosem spod ławy wszelkie oszczerstwa rzucane uprzednio pod adresem tak mego pana jak i wszystkich noszących złotą koronę. Następnie opuścisz na zawsze gród i udasz się na wygnanie - nie będziesz miał tez już nigdy prawa powrotu.

Skończywszy swą przemowę knecht ujął się pod boki i ze złośliwym uśmieszkiem począł obserwować twarz Valencianistasa. Burza sprzecznych myśli zakotłowała się w głowie naszego rycerza. Szybko podjął jednak decyzję. Począł mówić, a jego głos brzmiał dumnie i szlachetnie. Wszystkim gościom zdało się iż to jakiś ożywczy wiatr rozwiewa bez wysiłku jadowitą zasłonę rozpostartą przez młokosa w służbie Blancosa.
- Przyjmuję twe wyzwanie panie - rzekł Valencianistas. - Co więcej, aby przekonać cię o mej niezachwianej wierze w sprawiedliwy wyrok opatrzności, gotów jestem na dalej idący układ. Jeśli zatem w toku dwóch dni turniejowych, dwóch starć o których wspominałeś więcej niż dwóch Rosjan zostanie strąconych z koni przez swoich oponentów, to również udam się na tułaczkę. Jeśli jednak to ja mam rację, tułaczka, wygnanie i niesława staną się twoim udziałem. Co na to odrzekniesz, panie?

Dopiero teraz nędzny chudopachołek zrozumiał konsekwencje swego postępowania. Zdawało mu się bowiem, iż zdobędzie sławę szydząc i drwiąc madryckim obyczajem z bohaterskiego rycerza. Nie spodziewał się w istocie, iż Valencianistas podejmie wyzwanie. Gdy do butnego dotychczas żołdaka dotarło znaczenie jego nierozważnego czynu, jego twarz przybrała barwę pergaminu, a on sam począł się trząść niczym osika. Bezskutecznie szukał rozpaczliwym wzrokiem spojrzenia kamratów, ci jednak nagle również stracili rezon. Na wycofanie było już za późno.
- Dododobrze papapanie. - wyjąkał napuszony jeszcze przed chwilą młokos - Przyprzyjmuję twotwotwoje wawarurunki.
- A zatem niech rozstrzygnie Sąd Boży - podsumował niewzruszonym głosem Valencianistas. Następnie usiadł i uśmiechając się pod wąsem powrócił do konsumpcji trunku. Nagle zdało mu się, iż smakuje on znacznie lepiej. Tymczasem gwardziści skierowali się w kierunku wejścia. Na końcu sztywny niczym drąg kroczył ich dowódca. Kiedy już mijał ostatnie stołu, z ciżby gości w jego kierunku poleciał jakiś przedmiot. Była to rękawica naszego pyszałka. Donośne mlaśnięcie obwieściło jej zetknięcie z twarzą dotychczasowego właściciela. Nie zatrzymując się i nie podnosząc jej z podłogi czmychnął w czerń nocy. Prawdziwa hańba miała przecież dopiero go spotkać. Pożegnał go gromki śmiech i wiwaty na cześć głównego bohatera naszej opowieści. Ale chyba nikt nie miał wątpliwości, iż hultaj na to sobie zasłużył.

Zza okna, na dzwonnicy kościelnej rozległ się donośny śpiew:

„Nie szumcie Wierzby Nam
Z żalu co serce rwie
Nie płacz Nietoperzu Mój
Bo Walencja Zawszę z Tobą jest
Za rok a może dwa
Valencia Mistrza ma
Za rok a może trzy
Europejski tryumf rycerski i laur w rękach Twych”